wtorek, 27 października 2009

Szara rzeczywistość - czyli poznaję lokalne warunki życia

Biurokracja robi swoje - szkoda tylko, że strasznie powoli. Cały czas nie otrzymałem tzw. Residence, czyli długoterminowego pozwolenia na pobyt i pracę w Emiratach.
Tymczasem bez tego dokumentu nie bardzo daje się tu funkcjonować. Prawo jazdy jest nieważne - nowe wydadzą po uzyskaniu residence; książeczki czekowej w banku nie wydadzą jak się nie ma residence (a jest to główna forma rozliczania się np. za wynajem mieszkania).
Co gorsza bez tego residence nie mogę też wystąpić o wizy dla dzieci.... I nasza rozłąka wydłuża się i wydłuża. Mam jednak nadzieję, że jak to już bywało, następny dzień przyniesie nowe niespodzianki, tym razem pozytywne. Może ponarzekanie (brzydki polski zwyczaj) na blogu przyniesie efekt w postaci załatwienia tej kluczowej dla życia tutaj sprawy... Oby.
Znalazłem za to bardzo ładne mieszkanie. Tylko modlę się (chyba zacznę 5 razy dziennie) żeby mi go nikt nie sprzątnął sprzed nosa. No i czekają mnie twarde negocjacje cenowe - niestety podczas oględzin okazałem, że mi się ono podoba i natychmiast cena poszybowała pod sufit.
To zadanie na najbliższe dni.
A potem zobaczymy, co pani B. przygotowała na dalszych etapach...
Pozdrawiam wszystkich czytelników serdecznie.

czwartek, 22 października 2009

Nowy początek

Tym razem wpisu dokonuję ja - facet od którego zaczęła się ta historia.

Po dłuuugich oczekiwaniach,tydzień temu wreszcie otrzymałem wizę wjazdową i oto od 4 dni jestem w Emiratach.

Oczywiście od razu ruszyłem do pracy i równolegle staram się załatwić rozmaite sprawy organizacyjne. Na początku muszę uzyskać tzw "residence" czyli pozwolenie na stały pobyt i pracę w ZEA. Mój pracodawca bardzo mi pomaga, ale jest to duża firma prowadząca równolegle sprawy wizowe wielu osób. Muszę się więc stale dopominać o załatwianie kolejnych etapów.

Aktualnie czekam na potwierdzenie z policji, że moje odciski palców nie należą do jakiegoś poszukiwanego kryminalisty. Mając to potwierdzenie chyba zamieszkam w Dziale Personalnym, żeby wystawili mi szybko ostateczny dokument. Zaraz, nie - wtedy oni najpierw wyślą mój paszport do kolejnego Urzędu, żeby tam wstemplowali mi wizę, a dopiero potem zakład pracy wystawi mi kolejny dokument, dzięki któremu nabędę nieco praw obywatelskich.

Biurokrację to oni mają tu niezgorszą.

Na razie szukam mieszkania. Nie jest to proste. Owszem wybór pozornie jest duży, ale trzeba bardzo uważać na diabła (tego schowanego w szczegółach). Generalnie jest tu ogólnokrajowy problem z energią elektryczną. Podobno obecnie w samym Ras Al Khaimach jest ponad 250 domów (bloków - nie jestem pewien) zbudowanych i gotowych do wynajęcia, ale pozbawionych zasilania w energię elektryczną. Stosuje się lokalne generatory, ale nie jest to rozwiązanie ani tanie ani pewne - częste przerwy w dostawie prądu gwarantowane. I wysokie rachunki za prąd również. Żeby mieć pojęcie - prąd dla sporego mieszkania (przestronne M5) kosztuje tu tyle, co prąd + gaz w zimie dla porównywalnego lub nawet większego domu (nie mieszkania) w Polsce. W przypadku prądu z generatora lokalnego + 50% !

Oczywiście większość prądu idzie do klimatyzacji. A dziś, 22 października, w dzień było grubo ponad 30 st. i nawet teraz (piszę około 22) na zewnątrz jest nadal jakieś 26-27 st.
Jutro mam wolne (tutejszy weekend to piątek i sobota). Rozejrzę się trochę po mieście, a potem postaram się coś nowego napisać.
Dobranoc.

sobota, 3 października 2009

Historia - część 2 - Dubai i szeroko pojęte okolice


Olimpia: Nie lubię latać, w samolocie mam wachlarz nieprzyjemnych doznań, systematycznie rozliczam się z życiem a konstrukcja samolotu wcale mnie nie przekonuje, ani tym bardziej nie uspokaja.
Lecieliśmy do Dubaju z przesiadką w Wiedniu. W sumie podróż zajęła nam 9 godzin od startu w Warszawie do lądowania w Dubaju.
Dubaj robi ogromne wrażenie z góry. Samolot nadlatuje z nad zatoki przelatuje nad całym Dubajem i zawraca obniżając systematycznie lot. Widać dokładnie wszystkie sztuczne wyspy o najróżniejszych kształtach, centrum Dubaju jest bardzo geometryczne, co chyba jest charakterystyczne dla miast niehistorycznych w miarę oddalanie się od centrum układ ulic robi się coraz bardziej swobodny, rzec by można nawet fantazyjny.
Po wyjściu z samolotu otoczyły nas gorące, lepkie macki obezwładniające ciało i umysł. Z każdym schodkiem w dół ku płycie lotniska, spada również iloraz inteligencji i napęd życiowy. Godzina 10 w nocy, temperatura 39 stopni, wilgotność 90%. W zasadzie bez trudu można zrozumieć dlaczego w takich warunkach trudno się spieszyć (to tak jakby do basenu zamiast wody nalano miodu i oczekiwano pobicia rekordu prędkości).
Pierwszy zonk to wiza. Bilety i skany wiz otrzymaliśmy mailowo, oryginały wiz niezbędne do przejścia przez kontrolę paszportową miały na nas czekać wraz z przedstawicielem firmy na lotnisku. Niestety po wyjściu z samolotu i przejściu na hale przylotów okazało się, że nikt na nas tam nie czeka, dodatkowo jedyny telefon, który wzięliśmy nie działał (play - mogłam odbierać połączenia, ale nie mogłam ich nawiązywać), około 1,5 godziny zajęło nam stwierdzenie, że oryginały wiz na nas nie czekają tam gdzie na innych, wymiana dolarów na dirhamy, zakupienie karty telefonicznej, dodzwonienie się do przedstawiciela firmy headhuntingowej (SAM), który również na nas czekał na lotnisku i uzyskanie informacji, że wizy są w "Mahraba room", który to pośredniczy w takich sprawach (o czym rzecz jasna w mailu nas nie poinformowano a przeszliśmy obok jakieś 40 razy). Szczęśliwie wszyscy się odnaleźliśmy (my, wizy, przedstawiciel headhuntera i kierowca Julpharu) i już po 2 godzinach od przylotu ruszyliśmy do oddalonego o 80 km od lotniska hotelu.
Oględnie mówiąc byliśmy wycieńczeni, w samochodach jest zainstalowany firmowo brzęczyk ostrzegający o przekroczeniu maksymalnej dozwolonej prędkości na autostradzie - 120 km/h, jak łatwo się domyślić całą trasę pokonaliśmy przy upojnym dźwięku owego brzęczyka. Łamanie przepisów jest permanentne i najwyraźniej w dobrym tonie.
Hotel (The Cove Rotana Resort) w Ras Al Khaimah ciekawy - szereg małych domków - w każdym po kilka apartamentów - usadowionych na zboczu, co zapewnia widok na zatokę z każdego apartamentu. Na terenie kilka otwartych basenów, 2 czy 3 restauracje. Niestety z racji bardzo napiętego planu wycieczki nie mieliśmy możliwość spenetrować hotelowych atrakcji.
Dzięki zakupowi na lotnisku karty telefonicznej mieliśmy drobne na napiwek dla boya hotelowego (10 dh) - zgodnie z przewodnikiem "strongly recommended". Pokój wygodny, ale normalny bez bajerów, co najważniejsze klimatyzacja działała, a w lodówce była zimna woda.
Rano jakieś drobne arabskie nieporozumienie czasowe - z umówionej na lotnisku 9 najzajutrz w fabryce zrobiła się 8 (czyli nasza 6 rano). Nieprzytomni lecimy na spotkanie (za nic nie chcemy się spóźnić!), bez śniadania za to wykąpani, choć po 5 minutach już nieświeży. Przytomnie jednak nadmieniamy, że jesteśmy bez śniadania, więc daje o sobie znać arabska gościnność i relatywizm punktualności, i jemy spokojnie wyśmienity, choć hotelowy, posiłek.
Do samego Julpharu jest rzekomo 15 km, ale jedziemy tam strasznie długo, niesamowicie klucząc po Ras Al Khaimah. Okazuje się, że kierowcy polecono pokazać nam miasto..., coś tam szemrał, że to sklep, a tu szkoła, ale za nic nie odgadliśmy, że właśnie robimy za oprowadzaną wycieczkę.
Fabryka ogromna, Radka wiedza, zaangażowanie i kompetencje robią ogromne wrażenie i w zasadzie po 2 godzinach oni deklarują, że są gotowi go zatrudnić. Radek jest oczarowany, ja sceptyczna - wyczuwają to i od razu twierdzą, że dobre stanowisko dla mnie znajdzie się bez problemu - jestem na cito umawiana na spotkanie z Regulatory Affairs Director, wypełniam jakieś dziwne formularze (potem okazuje się, że to źle i nie powinnam była niczego wypełniać, bo przecież nie robię udziału w żadnym procesie rekrutacji???).
Potem lunch w knajpie z widokiem na pole golfowe - kupa egzotycznego jedzenia, jak dla pułku wojska, a bylo nas raptem pięcioro, bardzo miła konwersacja - jednakże zgrzyt - nasz opiekun ze strony Julpharu był wyjątkowo niesympatyczny dla kelnerki, która nie uwzględniła jego życzenia aby woda była bez lodu. Potem doczytałam, że społeczeństwo jest kastowe - traktują kelnerów jak służbę, a służba to niska kasta i można nią pomiatać. Z tego powodu nasza niania będzie przedstawiana jako rodzina, bo nie zamierzam pozwolić żeby się ktoś na niej wyżywał.
Wreszcie powrót do hotelu - Andreas - opiekun z firmy SAM zaofiarował się, że pokaże nam Dubai i zabierze do jakieś Centrum handlowego, żebyśmy mogli kupić coś dla dzieciaków.



Sam Dubai ("miasto żurawi" ) obejrzeliśmy zatem jedynie wieczorem z pędzącego samochodu (na zdjęciu obok Burdż Dubaj - nadal dokładnie nie wiadomo jak wysoki będzie budynek, bo ma być najwyższy, a oddech konkurencji cały czas na plecach) plus kawałek gigantycznego CH (Mall of the Emirates) ze sztucznym stokiem narciarskim w środku (co skłania do mało odkrywczej refleksji, że jednak nie wszystko da się kupić- duża część to jedynie smutne namiastki).

Na koniec jeszcze spontanicznie zaaranżowana przez naszego przyszłego pracodawcę kolacja (z której absolutnie nie wypadało się wymigać, bo to byłaby obraza majestatu zaiste niebywała), która miała nas ostatecznie przekonać na tak - 11 wieczorem w nocy (u nas 1 w nocy), wyraziłam opinię, że nie jestem w pełni władz umysłowych i boję się, że zgodzę się na coś czego później będę żałowała, na co Andreas (SAM) obiecał, że będzie mnie kopał ostrzegawczo pod stołem gdybym popłynęła...
Potem już tylko znajome lotnisko, samolot i spać. Fakt, że usnęłam w samolocie zdumiewa mnie do dziś.