wtorek, 22 września 2009

Historia - część 1 - dlaczego warto sprzątać.

W przeddzień wyjazdu na urlop postanowiłam zrobić porządki w skrzynce mailowej. Natknęłam się na informację z goldenline o nowej wiadomości. Okazało się, że nie jest ona dla mnie,tylko dla mojego męża, który też ma tam konto. Wiadomość zawierała ogólnikową informację, ale brzmiała na tyle ciekawie, że mąż wysłał tam swoje cv (bez wielkiego przekonania - od dłuższego czasu już rozsyłał cefałkę, bez efektu - ale fakt stopień jego zaangażowania był mniejszy niż bardzo umiarkowany), następnego dnia rano (sobota!) zadzwoniła Pani z firmy headhuntingowej i sytuacja zaczęła się rozwijać w tempie Szklanej Pułapki. Początkowo lokalizacja firmy poszukującej pracowników była nam nieznana, choć podejrzewaliśmy, że nie będzie to Polska - ale nie posunęliśmy się poza obszar Europy Środkowej.
Lokalizację ujawniono nam w czasie urlopu - najpierw opór - nie dość że żadnej emigracji nie mieliśmy w planach ani bliższych, ani dalszych, to już na pewno nie kraj arabski. Chyba tego samego dnia dostaliśmy profil kandydata idealnego - wymagania były bardzo szczegółowo wyspecyfikowane - i zawodowe, i personalne np. ściśle określony profil wykształcenia, doświadczenia w bardzo wąskiej dziedzinie produkcyjnej (kilka takich instalacji na świecie), co najmniej 10 letnie staż pracy z czego kilka lat na stanowisku kierowniczym, w tym kierowanie zespołem, wiek 35-45 lat, mężczyzna, żonaty z potomstwem i z UE. Ponieważ brakowało tam tylko imienia i nazwiska mojego męża, który spełniał wszystkie, nawet te dość dziwaczne wymagania, początkowo myśleliśmy, że bierzemy udział w programie typu "mamy Cię". Zaczęliśmy przeszukiwać w nocy internet (nadal na urlopie), szukając jakichkolwiek informacji o firmie, kraju, zwyczajach - nie spaliśmy parę nocy. Ponieważ na wakacjach byliśmy z naszymi najbliższymi przyjaciółmi, to oni też nie spali. Trudno opisać eksplozję skrajnie różnych uczuć: oszołomienie tempem całej rekrutacji, z jednej strony ekscytacja, że takie rzeczy się w ogóle zdarzają i że super, że można robić to co się świetnie umie, a w Polsce te umiejętności nie były postrzegane jako wyjątkowe i warte docenienia, z drugiej strony strach przed wyjazdem do kompletnie nieznanego kraju o skrajnie innej kulturze, klimacie i wszystkim co Wam tylko przychodzi do głowy. Dojmującym uczuciem był również opór przed rezygnacją z nieźle poukładanego życia tu w Polsce (dom jest (co prawda częściowo na kredyt, ale w mniejszej części), praca (ogólnie satysfakcjonująca, szczegóły można przemilczeć), przedszkole (przetestowane na starszym synu), szkoła (przemyślana, wybrana, opłacona) itd.
Ostatnio przeczytałam, że dokonanie zmiany samo sobie jest wartością pozytywną, nawet jeśli jej skutek nie jest zgodny z naszymi oczekiwaniami, ponieważ zmiana to działanie.
Wszystko to pięknie, tylko z bardzo grubej rury.
Po kilkunastu mailach, telefonach i godzinach mnij lub bardziej jałowych dyskusji padła propozycja: przyjedźcie.
Polaków w ZEA obowiązują wizy - generalnie są dwa rodzaje wiz turystyczne i rezydentne - podobno procedura wizowa trwa do 45 dni. Nam załatwiono wizy, bilety, pobyt w 3 dni - i tak polecieliśmy o tydzień później niż nas pierwotnie zapraszano, z powodu zapalenia płuc u starszego syna, które wymagało hospitalizacji (a jakże - wszystko to na tych samych wakacjach).
Nie mówiąc nic teściom, nadużywając po raz kolejny więzów przyjaźni (dzieci nie zaproszono), z wrażeniem jakiegoś straszliwego wariactwa polecieliśmy do Ras Al Khaimah via Dubai.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz