wtorek, 29 grudnia 2009

Edukacja wczesnoszkolna - początek

Olimpia: Szkoła dla naszych synów, a zwłaszcza dla starszego, który w tym roku miał rozpocząć edukację w zerówce w szkole społecznej w Warszawie, od samego początku budziła w nas obawę, ba przerażenie nawet. W Polsce mieliśmy wszytko już zapięte na ostatni guzik. Wiktor był zapisany od września do grupy 2-3 latków w tym samym przedszkolu do którego chodził Leszek, Leszek miał zarezerwowane miejsce w szkole dogodnie w pobliżu mojego miejsca pracy, załatwienie tego nie było łatwe, ale udało się. W obu placówkach mieliśmy podpisane umowy i wpłacone wpisowe. A tu w lipcu bomba - wyjeżdżamy. Rozpoczęłam gwałtowne poszukiwania informacji o systemie edukacji w Emiratach, dostępnych szkołach i możliwości zarezerwowania miejsca. Okazało się, że w miejscowości, w której obecnie mieszkamy są słownie dwie szkoły, w których mogą się uczyć niearabskojęzyczni i przede wszystkim niemuzułmańscy ekspaci. Strony internetowe nie były szczególnie zasobne w informacje, a kontakt bezpośredni niemożliwy, bo jak wiadomo wakacje. Osoby kontaktowe w Emiratach polecały nam zdecydowanie RAKESS (Ras Al Khaimah English Speaking School), natomiast ze szczątkowych informacji w sieci mi bardziej podobała się ta druga szkoła - Choueifat (prowadzona w systemie SABIS). Tu do pierwszej klasy idą dzieci 5-6 letnie - szkoła podstawowa (primary school) trwa 6 lat, a kolejna szkoła (secondary school) trwa lat 7, następnie można pójść na studia wyższe (jest tu szereg szkół wyższych licencjonowanych przez mniej lub bardziej znane placówki zagraniczne przeważnie europejskie i amerykańskie) , po 3 latach odpłatnej nauki (studia są tu wszystkie bez wyjątku płatne i to słono) otrzymuje się stopień bachelor (odpowiednik naszego licencjata), potem dla szczególnie uzdolnionych są oferowane studia doktoranckie które kończy się ze stopniem Ph. D. Nasz magister jest nieznany i budzi dociekliwość. Po stokroć muszę tłumaczyć jak to jest w Polsce, zwłaszcza, że oni mają tu absolutnego hopla na punkcie wyższej edukacji i każdy kto ma Ph. D. to co najmniej jak u nas profesor zwyczajny, po prostu bez trzech ukłonów nie podchodź i nie waż się zwracać inaczej jak per doktor jakiśtam.

Radek: Jeszcze zanim Olimpia z chłopcami dołączyli do mnie, umówiłem się na spotkanie w wybranej i polecanej szkole (RAKESS) i złożyłem aplikację Leszka. Co prawda twirdzili, że nie mają miejsc w Y1 (klasa 1), ale bardzo pomógł fakt, że pracuję w Julpharze, a do tej samej szkoły chodzą dzieci naszego GM-a i innych ważnych dyrektorów. Leszek został przyjęty.

Po przyjeździe, umówiliśmy się w szkole i zaprowadziliśmy Leszka na pierwsze spotkanie, które było połączone z testem, aby potwierdzić, do której klasy Leszek będzie uczęszczał (aczkolwiek z góry wiedzieliśmy że to będzie Y1 - co prawda jest to klasa dla 5-latków, ale Leszek nie chodził do szkoły w PL i nie zna kompletnie angielskiego). Rzeczywiście, Leszek zaskoczył panią prowadzącą "test" zdolnościami matematycznymi i wiedzą ogólną, ale po angielsku ani w ząb (no może tylko one, two three...).
Chcieliśmy go posłać od razu następnego dnia, ale okazało się, że właśnie zbliża się koniec semestru, a także święto narodowe ZEA, więc głównie szkoła będzie miała 2 tygodnie przerwy.
I tak Leszek zaczął edukację od... 2 tygodni wakacji :-) Z okazji święta narodowego (38 rocznica zjednoczenia Emiratów) szkoła zorganizowała piknik połączony z pokazami policji i innymi atrakcjami. Leszek został zaproszony na te obchody i wyróżniał się bardzo, bo jako jedyny miał na sobie szkolny mundurek - reszta dzieci tego jednego dnia przyszła w strojach wizytowo-rozrywkowych.
Leszek poznał swojego nauczyciela, został przedstawiony klasie i uczestniczył w lekcji gimnastyki. A potem zaczął się festyn. Niestety impreza odbywała się na otwartym terenie i pomimo tego, że była to połowa listopada, upał spowodował, że Leszek wymiękł krótko po rozpoczęciu imprezy (Mamo! Ja już się napracowałem w tej szkole, chodźmy do domu!).

Po przerwie posłaliśmy go wreszcie normalnie do szkoły (noc przed pójściem do szkoły była koszmarna - obudził się w nocy i rzygał okresowo przez całą noc).
Na szczęście rano zmobilizował się i poszliśmy do szkoły.
Jego nauczyciel przyjął go bardzo ciepło i zaprowadził na lekcję muzyki.
Leszek nie powiedział nawet słowa, w żadnym języku, ale w szkole został.
Po wyjściu ze szkoły mieliśmy kaca moralnego, że może robimy mu krzywdę narażając go na taki stres, ale trudno - tu w ZEA też jest obowiązek szkolny.
Tymczasem po powrocie do domu Leszek stwierdził, że szkoła jest fajna i mu się podoba i chętnie pójdzie tam następnego dnia...
Dzieci są niesamowite!!!

wtorek, 22 grudnia 2009

Jak to z podróżą było

I oto nastał pamiętny dzień 15 listopada.
Ale po kolei. Wróciłem do Polski w piątek 13 wieczorem. Zacząłem od wypakowania walizki, a następnie rozpoczęliśmy pakowanie walizek (wszystkich 4) od początku, kierując się wskazaniami domowej wagi (bilety w klasie ekonomicznej - 20 kg na osobę). Dobrze, że chłopcy mieli swoje bilety - każdemu przysługiwało kolejne 20 kg bagażu.
W zasadzie cała sobota upłynęła pod znakiem pakowania i pożegnań.
W niedzielę rano - szybkie śniadanie i jazda na lotnisko. Dotarliśmy bez przeszkód i na czas. Spotkaliśmy się z opiekunką i wszystkimi, którzy przyjechali nas pożegnać i rozpoczęliśmy procedurę lotniskową.
Już na wstępie znaleziono pomyłkę w wizie opiekunki, ale wezwana "ważna urzędniczka" stwierdziła, że to drobiazg, pozostałe dane się zgadzają i wpuściła nas dalej. I wszystko szło dobrze do Wiednia.
Tam również zauważono pomyłkę w wizie, ale w odróżnieniu od Warszawy, stwierdzono że wydana wiza jest z tą pomyłką nieważna i nie wpuszczono opiekunki do samolotu do Dubaju!!!
Zrobiło się niewesoło. Pozostało tylko przebukować bilet powrotny opiekunki na ten sam dzień i zawrócić ją do Polski, a my sami (znaczy cała rodzina) wsiedliśmy do samolotu do Dubaju i polecieliśmy do ciepłego kraju.
Chłopcy znieśli podróż naprawdę wspaniale. Prawie nie marudzili, dobrze się bawili, trochę się przespali i w dobrej kondycji dolecieli na miejsce.
Na lotnisku zaopiekowała się nami miła pani z biura wizowego, pochodząca chyba z Ukrainy, i po około godzinie byliśmy już w samochodzie (minibus) firmowym wiozącym nas do RAK - tymczasowo do hotelu.
Wyjeżdżając, umawiałem się, że dostaniemy studio (bo będziemy całą rodziną) w Hiltonie (z racji tego że znajduje się on w centrum miasta). Tymczasem zostaliśmy zawiezieni do innego hotelu, gdzie okazało się, że mamy dwa dwuosobowe pokoje, nie połączone ze sobą, a w dodatku wyposażone w oddzielne jednoosobowe łóżka! I to wcale nie w centrum miasta tylko na jego obrzeżach.
Następnego dnia zrobiliśmy wstępny plan działania.
Z zasady od poniedziałku 16-11 powinno być dostępne nasze mieszkanie, które wynająłem jeszcze przed wyjazdem (poprzedni najemca opuścił mieszkanie poprzedniego dnia).
Pojechaliśmy zatem do "naszego" mieszkania. Okazało się, że mieszkanie wcale nie jest przygotowane dla nas. Zrobiliśmy listę rzeczy do zrobienia w mieszkaniu i zostawiliśmy ją w biurze najemcy, gdzie otrzymaliśmy zapewnienie, że zostaną zrobione w ciągu 2 dni.
Zaplanowaliśmy zatem niezbędne zakupy (wynajmuje się tu zwykle mieszkania puste - mają tylko wyposażone łazienki i meble w kuchni; czasami też niektóre sprzęty kuchenne, ale nie w naszym przypadku) i ruszyliśmy w miasto - oczywiście z dziećmi, bo nie mieliśmy ich gdzie zostawić.



Pierwszego dnia po dotarciu do RAK poprosiłem tylko, żeby nasza opiekunka przysłała mi aktualny skan paszportu.
Następnego dnia wróciłem do pracy. Oczywiście zacząłem od wydrukowania skanu paszportu (tego świeżo otrzymanego) i poszedłem do Działu Personalnego wyjaśnić sprawę.
Na początku żartowali sobie, że nasza opiekunka zmieniła paszport nic nam nie mówiąc, zażądałem więc żeby wyciągnęli dokument, na podstawie którego przygotowali wizę. Okazało się że mieli właściwy dokument i to oni (albo urzędnik w ministerstwie) dali ciała!
Bardzo się przejęli, zrobiło się zamieszanie i widać było że są w kropce.
I dali przykład szybkiego działania - nowa wiza była gotowa następnego dnia.
Zorganizowałem szybko bilet (2 dni) - także z pomocą innego działu firmy i, tym razem bez dalszych perturbacji, powitaliśmy Iwonę na lotnisku w Dubaju z 5-dniowym opóźnieniem.

W tzw. międzyczasie przeprowadziliśmy się z hotelu do wynajętego mieszkania... ale to temat na kolejny post..

sobota, 19 grudnia 2009

Do przyjaciół i życzliwych obserwatorów :-) + Christmas time

Nie, nie zniknęliśmy na amen w pustynnej otchłani. Po prostu zwalczaliśmy początki życia w ZEA. Dzięki dla tych wszystkich, którzy zaglądali na bloga w poszukiwaniu nowych zapisków. Postanowiliśmy teraz nie pisać tyle chronologicznie, co tematycznie. Jeśli ktoś miałby zapotrzebowanie na jakieś konkretne tematy, które należałoby zgłębić i przybliżyć, to proszę o sugestie. Zawsze to łatwiej pisać na zamówienie.
Bardzo nam potrzeba tu dowodów życia z Polski. W Ras Al Khaimah Polacy, o ile są, to nieliczni i jeszcze się nam nie ujawnili.
Bardzo mile widziane przepisy kulinarne na Wigilię - łatwe i ze składników, które są tu dostępne - nie ma śledzi, kiszonej kapusty, grzybów (ja jednak mam trochę suszonych z domu), karpia, maku, czerwonych buraków, suszonych śliwek i białego sera. To dla tych co lubią wyzwania.
Nie ma żadnej przedświątecznej gorączki, ozdoby nieliczne i niewyszukane, jakkolwiek świadomość, że są ludzie, którzy obchodzą Święta Bożego Narodzenia, istnieje i daje o sobie wyraz w pogawędkach, które są tu na porządku dziennym - ludzie są wprost niewyobrażalnie gadatliwi (i nie są niestety wielozadaniowi, więc jak gadają, to nie pracują, jedyny wyjątek to taksówkarze).
Udało nam się kupić choinkę o wysokości dwóch stóp (stosują tu miary i brytyjskie, i amerykańskie, i europejskie i także inne, których jeszcze nie zidentyfikowaliśmy), sztuczną, żywej nie widziałam nigdzie, gwiazdę betlejemską, żywą - w cenie żywej metrowej choinki w PL. Ozdoby były szkaradne i pozostały na sklepowych półkach - będziemy korzystać z tego co przywieźliśmy z Polski, zresztą do ubrania naszej nikczemnej postury choinki, będzie ich aż zanadto.
Udało nam się namówić św. Mikołaja żeby dla chłopaków pod choinką były same drobiazgi - generalnie pobyt tutaj jest sam w sobie megaprezentem dla nas wszystkich, więc pofolgujmy.
Pogoda o dziwo deszczowa, odkąd przyjechałam tu 5 tygodni temu padało już 3 razy z czego raz przez 3 dni. Zaczęłam żałować, że zostawiliśmy kalosze i parasole w Polsce jako w sposób oczywisty całkowicie nieprzydatne.
Byliśmy na polonijnym świątecznym spotkaniu w Abu Zabi - jedyną ciekawą rzeczą był pokaz sztuk magicznych dla dzieci. Integracja z resztą Polonii zerowa. Podobnie na świątecznym spotkaniu w polskiej szkole w Dubaju - długo, nudno, chaotycznie, integracja - w stopniu jak wyżej. Wydaje mi się, że prędzej znajdziemy znajomych wśród Arabów niż wśród rodaków...

wtorek, 10 listopada 2009

Na walizkach - wyjazd niedziela 15 listopada

Radkowi udało się otrzymać kartę stałego pobytu, więc mieszkanie załatwione (faktycznie nie udało się zbić nic z ceny - zupełnie nie po arabsku), samochód zamówiony (aczkowliek negocjacje cenowe w toku), wizy dla dzieciaków są, dla opiekunki w drodze (oby doszła przed niedzielą, niezbadane są ścieżki wędrówki dokumentów w ZEA), bilety na samolot zakupione. O mały włos a sami byśmy płacili za bilety dla dzieciaków, bo powiedziano nam, ze dzieci sprowadzać nie musimy, tylko chcemy, szczęśliwie okazało się, że w kontrakcie jest jednoznacznie zapisane, że firma płaci za transfer całej rodziny, dokładnie rzecz biorąc w aneksie dodanym do Umowy na nasze wyraźne żądanie - uwaga jeśli czegoś nie ma w kontrakcie i nie uwzględniają tego procedury firmowe zapomnij, że możesz coś wynegocjować na miejscu).
Jednak ja jakoś mentalnie nie przestawiłam się, że to już. Walizki stoją rozbebeszone jak stały, przyzwyczaiłam się już do funkcjonowania bez mebli a przy dzisiejszych zakupach jak sobie uświadomiłam, że za 5 dni wyjeżdżam to musiałam wyjąć połowę rzeczy z koszyka.
Po drodze załatwiania spraw róznych potknęliśmy się o różnice w zaawansowaniu bankowości w obu krajach. Otóż w ZEA nadal wszystko załatwia się w banku osobiście a najpopularniejszym środkiem płatniczym oprócz gotówki są czeki, które można zrealizować w banku - najszybciej w tym, w którym wystawiający czeki ma konto, wtedy można dostać gotówkę od ręki i zrobić z nią co się chce - np. wpłacić na własne konto, przy czym pieniądze wpłacone na konto w oddziale banku nie pojawiają sie na nim bynajmniej od razu, a dopiero na następny dzień... o wpłatomatach nie słyszeli. Dodatkowym problemem okazała się niemożność przelania pieniędzy z konta w dirhamach na konto w tak egzotycznej walucie jak polski złoty - bank w którym mamy konto nie znalazł banku korespondencyjnego obracającego złotówkami, pomimo iż celowo konto dirhamowe w ZEA i złotówkowe w PL mamy w bankach należących do tej samej grupy - pozyskanie informacji, że nie może zrealizować przelewu zajęło bankowi bagatela 5 dni, w czasie których szlag nas trafiał. Szczęśliwie w obu bankach założyliśmy też konta dolarowe i to umożliwiło realizację przelewu i to już w dwa dni!
Jedziemy do ZEA całą rodziną - Radek został oddelegowany służbowo do Niemiec na kilka dni i w drodze powrotnej po nas przyjedzie - dużo mi raźniej z tym faktem.
Co można wziąć dla dzieciaków na podróż samolotem żeby ich zająć, będę naprawdę wdzięczna za sugestie?

wtorek, 27 października 2009

Szara rzeczywistość - czyli poznaję lokalne warunki życia

Biurokracja robi swoje - szkoda tylko, że strasznie powoli. Cały czas nie otrzymałem tzw. Residence, czyli długoterminowego pozwolenia na pobyt i pracę w Emiratach.
Tymczasem bez tego dokumentu nie bardzo daje się tu funkcjonować. Prawo jazdy jest nieważne - nowe wydadzą po uzyskaniu residence; książeczki czekowej w banku nie wydadzą jak się nie ma residence (a jest to główna forma rozliczania się np. za wynajem mieszkania).
Co gorsza bez tego residence nie mogę też wystąpić o wizy dla dzieci.... I nasza rozłąka wydłuża się i wydłuża. Mam jednak nadzieję, że jak to już bywało, następny dzień przyniesie nowe niespodzianki, tym razem pozytywne. Może ponarzekanie (brzydki polski zwyczaj) na blogu przyniesie efekt w postaci załatwienia tej kluczowej dla życia tutaj sprawy... Oby.
Znalazłem za to bardzo ładne mieszkanie. Tylko modlę się (chyba zacznę 5 razy dziennie) żeby mi go nikt nie sprzątnął sprzed nosa. No i czekają mnie twarde negocjacje cenowe - niestety podczas oględzin okazałem, że mi się ono podoba i natychmiast cena poszybowała pod sufit.
To zadanie na najbliższe dni.
A potem zobaczymy, co pani B. przygotowała na dalszych etapach...
Pozdrawiam wszystkich czytelników serdecznie.

czwartek, 22 października 2009

Nowy początek

Tym razem wpisu dokonuję ja - facet od którego zaczęła się ta historia.

Po dłuuugich oczekiwaniach,tydzień temu wreszcie otrzymałem wizę wjazdową i oto od 4 dni jestem w Emiratach.

Oczywiście od razu ruszyłem do pracy i równolegle staram się załatwić rozmaite sprawy organizacyjne. Na początku muszę uzyskać tzw "residence" czyli pozwolenie na stały pobyt i pracę w ZEA. Mój pracodawca bardzo mi pomaga, ale jest to duża firma prowadząca równolegle sprawy wizowe wielu osób. Muszę się więc stale dopominać o załatwianie kolejnych etapów.

Aktualnie czekam na potwierdzenie z policji, że moje odciski palców nie należą do jakiegoś poszukiwanego kryminalisty. Mając to potwierdzenie chyba zamieszkam w Dziale Personalnym, żeby wystawili mi szybko ostateczny dokument. Zaraz, nie - wtedy oni najpierw wyślą mój paszport do kolejnego Urzędu, żeby tam wstemplowali mi wizę, a dopiero potem zakład pracy wystawi mi kolejny dokument, dzięki któremu nabędę nieco praw obywatelskich.

Biurokrację to oni mają tu niezgorszą.

Na razie szukam mieszkania. Nie jest to proste. Owszem wybór pozornie jest duży, ale trzeba bardzo uważać na diabła (tego schowanego w szczegółach). Generalnie jest tu ogólnokrajowy problem z energią elektryczną. Podobno obecnie w samym Ras Al Khaimach jest ponad 250 domów (bloków - nie jestem pewien) zbudowanych i gotowych do wynajęcia, ale pozbawionych zasilania w energię elektryczną. Stosuje się lokalne generatory, ale nie jest to rozwiązanie ani tanie ani pewne - częste przerwy w dostawie prądu gwarantowane. I wysokie rachunki za prąd również. Żeby mieć pojęcie - prąd dla sporego mieszkania (przestronne M5) kosztuje tu tyle, co prąd + gaz w zimie dla porównywalnego lub nawet większego domu (nie mieszkania) w Polsce. W przypadku prądu z generatora lokalnego + 50% !

Oczywiście większość prądu idzie do klimatyzacji. A dziś, 22 października, w dzień było grubo ponad 30 st. i nawet teraz (piszę około 22) na zewnątrz jest nadal jakieś 26-27 st.
Jutro mam wolne (tutejszy weekend to piątek i sobota). Rozejrzę się trochę po mieście, a potem postaram się coś nowego napisać.
Dobranoc.

sobota, 3 października 2009

Historia - część 2 - Dubai i szeroko pojęte okolice


Olimpia: Nie lubię latać, w samolocie mam wachlarz nieprzyjemnych doznań, systematycznie rozliczam się z życiem a konstrukcja samolotu wcale mnie nie przekonuje, ani tym bardziej nie uspokaja.
Lecieliśmy do Dubaju z przesiadką w Wiedniu. W sumie podróż zajęła nam 9 godzin od startu w Warszawie do lądowania w Dubaju.
Dubaj robi ogromne wrażenie z góry. Samolot nadlatuje z nad zatoki przelatuje nad całym Dubajem i zawraca obniżając systematycznie lot. Widać dokładnie wszystkie sztuczne wyspy o najróżniejszych kształtach, centrum Dubaju jest bardzo geometryczne, co chyba jest charakterystyczne dla miast niehistorycznych w miarę oddalanie się od centrum układ ulic robi się coraz bardziej swobodny, rzec by można nawet fantazyjny.
Po wyjściu z samolotu otoczyły nas gorące, lepkie macki obezwładniające ciało i umysł. Z każdym schodkiem w dół ku płycie lotniska, spada również iloraz inteligencji i napęd życiowy. Godzina 10 w nocy, temperatura 39 stopni, wilgotność 90%. W zasadzie bez trudu można zrozumieć dlaczego w takich warunkach trudno się spieszyć (to tak jakby do basenu zamiast wody nalano miodu i oczekiwano pobicia rekordu prędkości).
Pierwszy zonk to wiza. Bilety i skany wiz otrzymaliśmy mailowo, oryginały wiz niezbędne do przejścia przez kontrolę paszportową miały na nas czekać wraz z przedstawicielem firmy na lotnisku. Niestety po wyjściu z samolotu i przejściu na hale przylotów okazało się, że nikt na nas tam nie czeka, dodatkowo jedyny telefon, który wzięliśmy nie działał (play - mogłam odbierać połączenia, ale nie mogłam ich nawiązywać), około 1,5 godziny zajęło nam stwierdzenie, że oryginały wiz na nas nie czekają tam gdzie na innych, wymiana dolarów na dirhamy, zakupienie karty telefonicznej, dodzwonienie się do przedstawiciela firmy headhuntingowej (SAM), który również na nas czekał na lotnisku i uzyskanie informacji, że wizy są w "Mahraba room", który to pośredniczy w takich sprawach (o czym rzecz jasna w mailu nas nie poinformowano a przeszliśmy obok jakieś 40 razy). Szczęśliwie wszyscy się odnaleźliśmy (my, wizy, przedstawiciel headhuntera i kierowca Julpharu) i już po 2 godzinach od przylotu ruszyliśmy do oddalonego o 80 km od lotniska hotelu.
Oględnie mówiąc byliśmy wycieńczeni, w samochodach jest zainstalowany firmowo brzęczyk ostrzegający o przekroczeniu maksymalnej dozwolonej prędkości na autostradzie - 120 km/h, jak łatwo się domyślić całą trasę pokonaliśmy przy upojnym dźwięku owego brzęczyka. Łamanie przepisów jest permanentne i najwyraźniej w dobrym tonie.
Hotel (The Cove Rotana Resort) w Ras Al Khaimah ciekawy - szereg małych domków - w każdym po kilka apartamentów - usadowionych na zboczu, co zapewnia widok na zatokę z każdego apartamentu. Na terenie kilka otwartych basenów, 2 czy 3 restauracje. Niestety z racji bardzo napiętego planu wycieczki nie mieliśmy możliwość spenetrować hotelowych atrakcji.
Dzięki zakupowi na lotnisku karty telefonicznej mieliśmy drobne na napiwek dla boya hotelowego (10 dh) - zgodnie z przewodnikiem "strongly recommended". Pokój wygodny, ale normalny bez bajerów, co najważniejsze klimatyzacja działała, a w lodówce była zimna woda.
Rano jakieś drobne arabskie nieporozumienie czasowe - z umówionej na lotnisku 9 najzajutrz w fabryce zrobiła się 8 (czyli nasza 6 rano). Nieprzytomni lecimy na spotkanie (za nic nie chcemy się spóźnić!), bez śniadania za to wykąpani, choć po 5 minutach już nieświeży. Przytomnie jednak nadmieniamy, że jesteśmy bez śniadania, więc daje o sobie znać arabska gościnność i relatywizm punktualności, i jemy spokojnie wyśmienity, choć hotelowy, posiłek.
Do samego Julpharu jest rzekomo 15 km, ale jedziemy tam strasznie długo, niesamowicie klucząc po Ras Al Khaimah. Okazuje się, że kierowcy polecono pokazać nam miasto..., coś tam szemrał, że to sklep, a tu szkoła, ale za nic nie odgadliśmy, że właśnie robimy za oprowadzaną wycieczkę.
Fabryka ogromna, Radka wiedza, zaangażowanie i kompetencje robią ogromne wrażenie i w zasadzie po 2 godzinach oni deklarują, że są gotowi go zatrudnić. Radek jest oczarowany, ja sceptyczna - wyczuwają to i od razu twierdzą, że dobre stanowisko dla mnie znajdzie się bez problemu - jestem na cito umawiana na spotkanie z Regulatory Affairs Director, wypełniam jakieś dziwne formularze (potem okazuje się, że to źle i nie powinnam była niczego wypełniać, bo przecież nie robię udziału w żadnym procesie rekrutacji???).
Potem lunch w knajpie z widokiem na pole golfowe - kupa egzotycznego jedzenia, jak dla pułku wojska, a bylo nas raptem pięcioro, bardzo miła konwersacja - jednakże zgrzyt - nasz opiekun ze strony Julpharu był wyjątkowo niesympatyczny dla kelnerki, która nie uwzględniła jego życzenia aby woda była bez lodu. Potem doczytałam, że społeczeństwo jest kastowe - traktują kelnerów jak służbę, a służba to niska kasta i można nią pomiatać. Z tego powodu nasza niania będzie przedstawiana jako rodzina, bo nie zamierzam pozwolić żeby się ktoś na niej wyżywał.
Wreszcie powrót do hotelu - Andreas - opiekun z firmy SAM zaofiarował się, że pokaże nam Dubai i zabierze do jakieś Centrum handlowego, żebyśmy mogli kupić coś dla dzieciaków.



Sam Dubai ("miasto żurawi" ) obejrzeliśmy zatem jedynie wieczorem z pędzącego samochodu (na zdjęciu obok Burdż Dubaj - nadal dokładnie nie wiadomo jak wysoki będzie budynek, bo ma być najwyższy, a oddech konkurencji cały czas na plecach) plus kawałek gigantycznego CH (Mall of the Emirates) ze sztucznym stokiem narciarskim w środku (co skłania do mało odkrywczej refleksji, że jednak nie wszystko da się kupić- duża część to jedynie smutne namiastki).

Na koniec jeszcze spontanicznie zaaranżowana przez naszego przyszłego pracodawcę kolacja (z której absolutnie nie wypadało się wymigać, bo to byłaby obraza majestatu zaiste niebywała), która miała nas ostatecznie przekonać na tak - 11 wieczorem w nocy (u nas 1 w nocy), wyraziłam opinię, że nie jestem w pełni władz umysłowych i boję się, że zgodzę się na coś czego później będę żałowała, na co Andreas (SAM) obiecał, że będzie mnie kopał ostrzegawczo pod stołem gdybym popłynęła...
Potem już tylko znajome lotnisko, samolot i spać. Fakt, że usnęłam w samolocie zdumiewa mnie do dziś.

sobota, 26 września 2009

Oczekiwanie na wyjazd - czyli względność czasu w praktyce

Zgodnie z wielce tajemniczymi procedurami arabskiej firmy, która nas zatrudnia (jeśli nie chcą się na coś zgodzić to powołują się na owe wszystkowyjaśniające procedury) najpierw musi pojechać osoba zatrudniana (zwykle pada na faceta), podjąć pracę na miejscu i przejść pomyślnie badania lekarskie.
Wówczas rozpoczyna się procedura ( a jakże :-) sprowadzania rodziny pracownika do Emiratów. Według zapewnień trwa to około tygodnia, więc jak się zmieścimy w 2 tygodniach, to uznamy to za duży sukces.
Tyle tylko, że na razie nie ma wizy dla pierwszego, więc wszyscy siedzimy w domu w Polsce i wynajdujemy sobie zajęcia, żeby nie zwariować. Ochrzciliśmy to roboczo "symulacją emerytury", jedyna różnica jest taka, że nasze dochody wynoszą 0, więc zmierzamy nieuchronnie w kierunku utraty płynność finansowej (nastąpi to dokładnie 20 października w dniu spłaty kredytu mieszkaniowego).
Prawdę powiedziawszy to zapewne powinniśmy się przyzwyczajać do odmienności kulturowej w zakresie pośpiechu i dotrzymywania obietnic (i pewnie jeszcze do wielu innych). Na razie szybko był organizowany jedynie wyjazd w celach zapoznawczo-zachęcająco- rekrutacyjnych. Potem po około 2 tygodniach od podania im informacji, że jesteśmy zainteresowani otrzymalismy oferty, a potem jak powiedzielismy tak, to wszystko zaczęło się niesłychanie slimaczyć. Co najmniej 3 razy byłam już bliska machnięcia na to wszystko ręką i powrotu do planów "z przed ZEA". Przygotowanie kontraktów zajęło im 2 miesiące, w międzyczasie mnożyły się problemy, dyplomy ukończenia studiów wyższych, potrzebne do ubieganie się o wizę pracowniczą w ZEA, trzeba było kolejno: przetłumaczyć na angielski, potwierdzić ich prawdziwość w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, apostilować (cokolwiek to znaczy) w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i legalizować w najbliżej ambasadzie ZEA, w lipcu był to Berlin (zajęło to około 2 tygodnie - koszt sumaryczny około 60 Eur za sztukę + kurier do i z Berlina), teraz (od września 2009) ZEA ma ambasadę w Polsce, w hotelu Sheraton (pokój zaraz nad pokojem w którym mieści się ambasada Kataru), więc jest odrobinę prościej i o połowę taniej. Załatwianie wizy trwało 2 i pół miesiąca - bo najpierw prowadzący proces rekrutacyjny z ramienia ż tylko 3 tygodnie i proszę jest wiza...
Dzieci w międzyczasie rozłazą się po domu bez ładu i składu(bo jeden miał być od wrzesnia w szkole, a drugi w przedszkolu), my niby załatwiamy sprawy (upoważnienia, konta, shipment itp.), ale jakos bez entuzjazmu i przekonania, pieniądze się ulatniają jak woda na pustyni - w połowie zeszłego tygodnia to powaznie myslałam, że nic z tego nie wyjdzie. Kombinowałam, ze będę musiała wrócić do pracy (jakies szanse na to żebym mogła wydaje się, ze były) i zastanawiałam się jaką pracę jest w stanie znaleźc na cito Radek.
W zeszły wtorek zdesperowani oczekiwaniem i zbywaniem nas przez Julphar (jednolinijkowe odpowiedzi na wysyłane przez nas maile - visa is in progress, next week is very probable) napisalismy sąznistego maila do rekrutującej nas firmy, zeby nas wsparała w negocjacjach z Julpharem i juz nastepnego dnia mail - wiza jest, rezerwujemy bilet.
Radek od niedzieli (dzisiaj jest wtorek) jest w ZEA, ja + niania + 2 dzieci zostalismy w pustym domu (wiekszosć rzeczy albo poszła na shipment, albo została rozdana, albo sprzedana).

wtorek, 22 września 2009

Historia - część 1 - dlaczego warto sprzątać.

W przeddzień wyjazdu na urlop postanowiłam zrobić porządki w skrzynce mailowej. Natknęłam się na informację z goldenline o nowej wiadomości. Okazało się, że nie jest ona dla mnie,tylko dla mojego męża, który też ma tam konto. Wiadomość zawierała ogólnikową informację, ale brzmiała na tyle ciekawie, że mąż wysłał tam swoje cv (bez wielkiego przekonania - od dłuższego czasu już rozsyłał cefałkę, bez efektu - ale fakt stopień jego zaangażowania był mniejszy niż bardzo umiarkowany), następnego dnia rano (sobota!) zadzwoniła Pani z firmy headhuntingowej i sytuacja zaczęła się rozwijać w tempie Szklanej Pułapki. Początkowo lokalizacja firmy poszukującej pracowników była nam nieznana, choć podejrzewaliśmy, że nie będzie to Polska - ale nie posunęliśmy się poza obszar Europy Środkowej.
Lokalizację ujawniono nam w czasie urlopu - najpierw opór - nie dość że żadnej emigracji nie mieliśmy w planach ani bliższych, ani dalszych, to już na pewno nie kraj arabski. Chyba tego samego dnia dostaliśmy profil kandydata idealnego - wymagania były bardzo szczegółowo wyspecyfikowane - i zawodowe, i personalne np. ściśle określony profil wykształcenia, doświadczenia w bardzo wąskiej dziedzinie produkcyjnej (kilka takich instalacji na świecie), co najmniej 10 letnie staż pracy z czego kilka lat na stanowisku kierowniczym, w tym kierowanie zespołem, wiek 35-45 lat, mężczyzna, żonaty z potomstwem i z UE. Ponieważ brakowało tam tylko imienia i nazwiska mojego męża, który spełniał wszystkie, nawet te dość dziwaczne wymagania, początkowo myśleliśmy, że bierzemy udział w programie typu "mamy Cię". Zaczęliśmy przeszukiwać w nocy internet (nadal na urlopie), szukając jakichkolwiek informacji o firmie, kraju, zwyczajach - nie spaliśmy parę nocy. Ponieważ na wakacjach byliśmy z naszymi najbliższymi przyjaciółmi, to oni też nie spali. Trudno opisać eksplozję skrajnie różnych uczuć: oszołomienie tempem całej rekrutacji, z jednej strony ekscytacja, że takie rzeczy się w ogóle zdarzają i że super, że można robić to co się świetnie umie, a w Polsce te umiejętności nie były postrzegane jako wyjątkowe i warte docenienia, z drugiej strony strach przed wyjazdem do kompletnie nieznanego kraju o skrajnie innej kulturze, klimacie i wszystkim co Wam tylko przychodzi do głowy. Dojmującym uczuciem był również opór przed rezygnacją z nieźle poukładanego życia tu w Polsce (dom jest (co prawda częściowo na kredyt, ale w mniejszej części), praca (ogólnie satysfakcjonująca, szczegóły można przemilczeć), przedszkole (przetestowane na starszym synu), szkoła (przemyślana, wybrana, opłacona) itd.
Ostatnio przeczytałam, że dokonanie zmiany samo sobie jest wartością pozytywną, nawet jeśli jej skutek nie jest zgodny z naszymi oczekiwaniami, ponieważ zmiana to działanie.
Wszystko to pięknie, tylko z bardzo grubej rury.
Po kilkunastu mailach, telefonach i godzinach mnij lub bardziej jałowych dyskusji padła propozycja: przyjedźcie.
Polaków w ZEA obowiązują wizy - generalnie są dwa rodzaje wiz turystyczne i rezydentne - podobno procedura wizowa trwa do 45 dni. Nam załatwiono wizy, bilety, pobyt w 3 dni - i tak polecieliśmy o tydzień później niż nas pierwotnie zapraszano, z powodu zapalenia płuc u starszego syna, które wymagało hospitalizacji (a jakże - wszystko to na tych samych wakacjach).
Nie mówiąc nic teściom, nadużywając po raz kolejny więzów przyjaźni (dzieci nie zaproszono), z wrażeniem jakiegoś straszliwego wariactwa polecieliśmy do Ras Al Khaimah via Dubai.

poniedziałek, 21 września 2009

Shipment - oceaniczna podróż Twoich majtek

Co oznacza shipment? - dorobek Twojego życia jest pakowany w 68 paczek (wychodzi po niecałe 2 paczki za każdy rok) w czasie 2 godzin i 45 minut przez wykwalifikowaną firmę (5 sympatycznych Panów w bardzo czerwonych kombinezonach) i odjeżdża w siną dal. Tobie pozostaje mieć nadzieję, że już za 8 tygodni będziesz miał okazję rozpakować te paczki (sam - o wykwalifikowanej firmie zapomnij) na pustyni (wielbłądy nie są tak egzotyczne, jak Ci się do tej pory wydawało) i przy dużej dozie świetnej samoorganizacji (sprawdzę, czy takie słowo jest w ogóle w słowniku ale z ww. względów nastąpi to za 2 miesiące) zajmie Ci to ze dwa tygodnie.
W międzyczasie lista bardzo pilnych spraw do załatwienia (inne odpadły w przedbiegach) dąży ku nieskończoności - najbliższy tydzień:
1. Znaleźć na szybko przechowalnię dla dzieci, żeby w ogóle przejść do punktu 2
2. Zawieźć kota na dożywotnią emigrację do cioci (6 kg kota w 2 kg skrzynce + 10 kg piachu i 6 kg żarcia - niestety Pudzian nie ma wolnego terminu w kalendarzu)
3. Zaszczepić dzieci obowiązkowo i nadobowiązkowo - koszty bledną wobec presji czasu
4. Założyć konto w Banku, który ma filię w Polsce i w ZEA (w zasadzie 4 konta - dolarowe i dirhamowe w ZEA oraz dolarowe i złotówkowe w PL - myślisz, że można to zrobić na jednym formularzu? Przesadny optymizm, można to zrobić z Polski (ale nie do końca), ale w formularzy jest nadal 4
5 Pójść do US i wyjaśnić im oczywiście na piśmie za pomocą stosownych formularzy, że nie zamierzasz oszukać skarbu Państwa, pomimo, że nie będziesz mu płacić w najbliższym czasie podatku
6 Pójść do ZUS-u i serdecznie podziękować im (oczywiście na piśmie za pomocą....) za troskę, ale jednak nie, o emeryturę zadbasz we własnym zakresie
7. Zawlec dziecko do ortopedy, bo miałeś to zrobić dawno temu, a teraz to już naprawdę ostatni dzwonek - ciekawe dlaczego?
8. Wysłać umowę do Gazowni - bez komentarza
9. Wymęczyć szczegóły wylotu (który ma rzekomo się odbyć za 5 dni) od przyszłego pracodawcy, który odpoczywa po Ramadanie
10. Kolejny ostatni raz pojawić się w od ponad tygodnia byłej firmie, bo metoda grubej kreski sprawdziła się raz, dawno temu, a i to nie końca

A teraz serio, serio - historię jak do tego wszystkiego doszło spiszę niebawem