sobota, 3 października 2009

Historia - część 2 - Dubai i szeroko pojęte okolice


Olimpia: Nie lubię latać, w samolocie mam wachlarz nieprzyjemnych doznań, systematycznie rozliczam się z życiem a konstrukcja samolotu wcale mnie nie przekonuje, ani tym bardziej nie uspokaja.
Lecieliśmy do Dubaju z przesiadką w Wiedniu. W sumie podróż zajęła nam 9 godzin od startu w Warszawie do lądowania w Dubaju.
Dubaj robi ogromne wrażenie z góry. Samolot nadlatuje z nad zatoki przelatuje nad całym Dubajem i zawraca obniżając systematycznie lot. Widać dokładnie wszystkie sztuczne wyspy o najróżniejszych kształtach, centrum Dubaju jest bardzo geometryczne, co chyba jest charakterystyczne dla miast niehistorycznych w miarę oddalanie się od centrum układ ulic robi się coraz bardziej swobodny, rzec by można nawet fantazyjny.
Po wyjściu z samolotu otoczyły nas gorące, lepkie macki obezwładniające ciało i umysł. Z każdym schodkiem w dół ku płycie lotniska, spada również iloraz inteligencji i napęd życiowy. Godzina 10 w nocy, temperatura 39 stopni, wilgotność 90%. W zasadzie bez trudu można zrozumieć dlaczego w takich warunkach trudno się spieszyć (to tak jakby do basenu zamiast wody nalano miodu i oczekiwano pobicia rekordu prędkości).
Pierwszy zonk to wiza. Bilety i skany wiz otrzymaliśmy mailowo, oryginały wiz niezbędne do przejścia przez kontrolę paszportową miały na nas czekać wraz z przedstawicielem firmy na lotnisku. Niestety po wyjściu z samolotu i przejściu na hale przylotów okazało się, że nikt na nas tam nie czeka, dodatkowo jedyny telefon, który wzięliśmy nie działał (play - mogłam odbierać połączenia, ale nie mogłam ich nawiązywać), około 1,5 godziny zajęło nam stwierdzenie, że oryginały wiz na nas nie czekają tam gdzie na innych, wymiana dolarów na dirhamy, zakupienie karty telefonicznej, dodzwonienie się do przedstawiciela firmy headhuntingowej (SAM), który również na nas czekał na lotnisku i uzyskanie informacji, że wizy są w "Mahraba room", który to pośredniczy w takich sprawach (o czym rzecz jasna w mailu nas nie poinformowano a przeszliśmy obok jakieś 40 razy). Szczęśliwie wszyscy się odnaleźliśmy (my, wizy, przedstawiciel headhuntera i kierowca Julpharu) i już po 2 godzinach od przylotu ruszyliśmy do oddalonego o 80 km od lotniska hotelu.
Oględnie mówiąc byliśmy wycieńczeni, w samochodach jest zainstalowany firmowo brzęczyk ostrzegający o przekroczeniu maksymalnej dozwolonej prędkości na autostradzie - 120 km/h, jak łatwo się domyślić całą trasę pokonaliśmy przy upojnym dźwięku owego brzęczyka. Łamanie przepisów jest permanentne i najwyraźniej w dobrym tonie.
Hotel (The Cove Rotana Resort) w Ras Al Khaimah ciekawy - szereg małych domków - w każdym po kilka apartamentów - usadowionych na zboczu, co zapewnia widok na zatokę z każdego apartamentu. Na terenie kilka otwartych basenów, 2 czy 3 restauracje. Niestety z racji bardzo napiętego planu wycieczki nie mieliśmy możliwość spenetrować hotelowych atrakcji.
Dzięki zakupowi na lotnisku karty telefonicznej mieliśmy drobne na napiwek dla boya hotelowego (10 dh) - zgodnie z przewodnikiem "strongly recommended". Pokój wygodny, ale normalny bez bajerów, co najważniejsze klimatyzacja działała, a w lodówce była zimna woda.
Rano jakieś drobne arabskie nieporozumienie czasowe - z umówionej na lotnisku 9 najzajutrz w fabryce zrobiła się 8 (czyli nasza 6 rano). Nieprzytomni lecimy na spotkanie (za nic nie chcemy się spóźnić!), bez śniadania za to wykąpani, choć po 5 minutach już nieświeży. Przytomnie jednak nadmieniamy, że jesteśmy bez śniadania, więc daje o sobie znać arabska gościnność i relatywizm punktualności, i jemy spokojnie wyśmienity, choć hotelowy, posiłek.
Do samego Julpharu jest rzekomo 15 km, ale jedziemy tam strasznie długo, niesamowicie klucząc po Ras Al Khaimah. Okazuje się, że kierowcy polecono pokazać nam miasto..., coś tam szemrał, że to sklep, a tu szkoła, ale za nic nie odgadliśmy, że właśnie robimy za oprowadzaną wycieczkę.
Fabryka ogromna, Radka wiedza, zaangażowanie i kompetencje robią ogromne wrażenie i w zasadzie po 2 godzinach oni deklarują, że są gotowi go zatrudnić. Radek jest oczarowany, ja sceptyczna - wyczuwają to i od razu twierdzą, że dobre stanowisko dla mnie znajdzie się bez problemu - jestem na cito umawiana na spotkanie z Regulatory Affairs Director, wypełniam jakieś dziwne formularze (potem okazuje się, że to źle i nie powinnam była niczego wypełniać, bo przecież nie robię udziału w żadnym procesie rekrutacji???).
Potem lunch w knajpie z widokiem na pole golfowe - kupa egzotycznego jedzenia, jak dla pułku wojska, a bylo nas raptem pięcioro, bardzo miła konwersacja - jednakże zgrzyt - nasz opiekun ze strony Julpharu był wyjątkowo niesympatyczny dla kelnerki, która nie uwzględniła jego życzenia aby woda była bez lodu. Potem doczytałam, że społeczeństwo jest kastowe - traktują kelnerów jak służbę, a służba to niska kasta i można nią pomiatać. Z tego powodu nasza niania będzie przedstawiana jako rodzina, bo nie zamierzam pozwolić żeby się ktoś na niej wyżywał.
Wreszcie powrót do hotelu - Andreas - opiekun z firmy SAM zaofiarował się, że pokaże nam Dubai i zabierze do jakieś Centrum handlowego, żebyśmy mogli kupić coś dla dzieciaków.



Sam Dubai ("miasto żurawi" ) obejrzeliśmy zatem jedynie wieczorem z pędzącego samochodu (na zdjęciu obok Burdż Dubaj - nadal dokładnie nie wiadomo jak wysoki będzie budynek, bo ma być najwyższy, a oddech konkurencji cały czas na plecach) plus kawałek gigantycznego CH (Mall of the Emirates) ze sztucznym stokiem narciarskim w środku (co skłania do mało odkrywczej refleksji, że jednak nie wszystko da się kupić- duża część to jedynie smutne namiastki).

Na koniec jeszcze spontanicznie zaaranżowana przez naszego przyszłego pracodawcę kolacja (z której absolutnie nie wypadało się wymigać, bo to byłaby obraza majestatu zaiste niebywała), która miała nas ostatecznie przekonać na tak - 11 wieczorem w nocy (u nas 1 w nocy), wyraziłam opinię, że nie jestem w pełni władz umysłowych i boję się, że zgodzę się na coś czego później będę żałowała, na co Andreas (SAM) obiecał, że będzie mnie kopał ostrzegawczo pod stołem gdybym popłynęła...
Potem już tylko znajome lotnisko, samolot i spać. Fakt, że usnęłam w samolocie zdumiewa mnie do dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz